Dzień czwarty

Rano ni z gruchy ni z pietruchy obudziłem się o 6:30 i postanowiłem zamiast bezczynnie wylegiwać się zrobić coś ciekawego. Przy wyjściu z hostelu stały 3 rowery spięte łańcuchem. Nie wiem czemu je wcześniej przegapiłem. Oczywiście były hostelowe i to za free. Tyle że tak: jeden nie miał powietrza w żadnym kole i co więcej nie chciał się napompować, drugi co prawda w jednym, ale akurat tylnim. Śliczna dziewczyna z hostelu przekonywała mnie, że jeździć na tym się da... Trzeci, o dziwo, udało się napompować, ale za to siodełko było na wysokości pupy azjatyckiej gimnazjalistki i nie dało się przestawić. Ale darowanemu rowerowi nie zagląda się w szprychy więc odpedałowałem z hostelu bijąc się kolanami po podbródku.

Celem miał być plac wolności, zwycięstwa, czy czegoś tam podobnego, skąd odjeżdżają minibusy do okolicznych wiosek i dalsza jazda do jednej z nich, zaś planem B(-ackup) zwiedzanie muzeum.

Nie trafiłem do żadnego z powyższych, zamiast tego zatrzymałem się pod pilnie strzeżoną tylną bramą do parku pałacowego i spytałem strażników czy można zwiedzać. Było można. Gwoździem kompleksu był drewniany budynek zbudowany bez użycia gwoździ. Przed wejściem trzeba było zostawić cały swój dobytek z telefonem włącznie w skrytce. Wyminąłem kilka japońsko-chińsko-tajwańsko-filipińskich stónogich wycieczek i jako jedyny Nieazjata, w dodatku bez grupy, śmiało wkroczyłem do tego przybytku. To znaczy prawie wkroczyłem, bo drogę zagrodziły mi dwie młode bose nogi, ręce oraz krzyk nastoletnich (tak mi się wydawało) strażniczek. Jak się okazało nie można było od tak sobie wejść nie będąc wcześniej zmacanym po lędźwiach. Jedna z dziewczyn zanim zdążyłem zareagować już sprawdziła zawartość moich kieszeni, która okazała się być w porządku.

Budynek właściwie całkowicie europejski włącznie z wystrojem, zbudowany przez króla Ramę Któregośtam po wizycie w Europie. Dużo zdjęć rodziny królewskiej i innych podpisanych eksponatów, tyle że.. nie dało się ich ani obejrzeć, ani przeczytać, bo po budynku dało się poruszać tylko ściśle wyznaczoną trasą korytarzem nie wchodząc do żadnego pokoju. Z resztą niewidoczność opisów nie była żadnym problemem, bo żaden Azjata nie próbował tych eksponatów nawet oglądać a co dopiero zastanawiać się czym one są. Ktoś zrobił opisy, a inny ktoś wytyczył ścieżkę po budynku tak, żeby stonogi poruszały się płynnie i bez kolizji. Mniemam, że pozostawianie aparatów w też było podyktowane zwiększeniem przepustowości muzeum, bo jak wiadomo Azjata bez aparatu stawia mniejsze opory ruchu.

Drugim hajlajtem kompleksu była sala tronowa, która była właściwie jednym dużym pałacem bez ścian działowych. W środku zaś ekspozycja skarbów królewskich. Czego tam nie było: złote trony, wielkie płótna, modele łodzi, statków królewskich (nie istniejących), siodła słońne królewskie na wypadek bitwy. A wszystko nie starsze niż 20 lat. Królowa regularnie produkuje te dzieła na urodziny króla i swoje własne oraz wystawia do oglądania przez turystów ku większej chwale samej siebie. No chyba, że król na prawdę planuje atakować kogoś na słoniu. Przed pałacem przezornie został pozostawiony wielki plac dla pomieszczenia setek autokarów. Mogę stwierdzić, że system ten działa i gąsienice wycieczek azjatyckich grzecznie płacą za wstęp i dowiadują się ile to miesięcy i ilu dziesiątkom złotników zajęło czasu wykonanie tych cacek. Czekam na królewskie pozłacane łuki wysadzane brylantami.

Przy odbieraniu plecaka i aparatu ze skrytki okazało się, że o tej godzinie wszystkie skrytki są już zajęte i kolejne wycieczki się blokują na tym etapie zwiedzania. Wyciągnąłem swój dobytek po czym zostałem szybko odsunięty przez wycieczkę Chińczyków żwawo dobierających się do opróżnianej skrytki. Jak się okazało moja skrytka posłużyła 30-osobowej wycieczce na pomieszczenie ich telefonów (bo nic innego nie mieli).

Smaczku na koniec dnia w hostelu dodał okularnik Mulat z irokezem, namiętnie przeklinający ssące bary na Khoi San road, brak internetu i niemożność zlokalizowania barów gejowskich. Mulat pochodził ćwierć z Paryża, ćwierć z Korei, ćwierć z Wybrzeża Kości Słoniowej i ćwierć z Dubaju, więc na swój genetic background nie mógł narzekać. Do tego twierdził, że wychował się w Kaliforni. Hiperaktywnie gadał ciągle ni to do mnie, ni to do siebie. Klnąc prał swoje ciuchy w umywalce najwyraźniej niezauważywszy, że hostel posiada darmową pralnię. Wieczorem przyniósł też z łazienki czyjąś szczoteczkę do zębów, zapytał się czy moja, po czym skoro nie moja, to wyrzucił ją do kosza. Mam nadzieję, że udało mu się w końcu wyżyć w jakimś gej-klubie.

Popularne posty z tego bloga

Życie na Mauritiusie

Explanation why Boris Johnson's decision about pandemic is probably right [UK]

Życie w hostelu na Khao San road w Bangkoku